|
kino pod palmami czyli...
HAKUNA MATATA
Te słowa w języku suahili zna większość dzieci na świecie, bo to
przecież refren jednej z piosenek nagrodzonej Oscarami muzyki do
filmu „Król Lew”. Tytułowy bohater wraz z kompanami surykatką
Timonem i guźcem Pumbą śpiewają o tym, że przyjaźń pokona wszelkie
trudności, a gdy się ma wiernych kumpli to wtedy hakuna matata,
czyli nie ma problemów. Tak też o swoim kraju śpiewają Kikujusi :
słoneczna Kenia, Kenya hakuna matata. Ale dla zdecydowanej
większości mieszkańców tego kraju wschodniej Afryki życie to jeden
wielki problem, bo poziom ubóstwa bywa tam taki, że nasza bieda
wydaje się być pławieniem w luksusach.
Kenia to oczywiście ulubiony kraj filmowców. Plenery, które każdego
muszą zachwycić. Tysiące flamingów nad jeziorem Turkana, stada
czerwonych słoni z Tsavo czy miliony gnu ciągnące za świeżą trawą
wzdłuż Wielkiego Rowu były naturalną scenografią dziesiątków filmów
z „Pożegnaniem z Afryką„ na czele. Ale czy istnieje coś takiego jak
kinematografia kenijska ? Otóż tak. I to całkiem blisko, bo
w...Łodzi. W latach sześćdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego
wieku w łódzkiej „filmówce” studiowało kilku Kenijczyków. Było to o
tyle niecodzienne, że afrykańskim przemysł filmowy to w większości
filmy nigeryjskie, kręcone tanio i dystrybuowane na kasetach video
po całym Czarnym Lądzie. Można je obejrzeć zarówno w barach jaki i u
...fryzjera. Pionierem kenijskiego kina, który kształcił się w
Polsce, był Sao Gamba. Jego dokumentalny film „Z życia Masajów”
przynosi obraz daleki od „cepeliowskich” scenek serwowanych
spragnionym egzotyki turystom. Po Gambie przyszli następni : Jakub i
Stan Barua oraz Jan Karanja. W filmie tego ostatniego zatytułowanym
„Pułapka” wystąpił nieodżałowany Leon Niemczyk. To Karanji dyplomowa
praca reżyserska, opowieść o tym jak wydziedziczyć bratanka. Jakub
Barua z kolei nakręcił scenę, w której na jednym z łódzkich podwórek
zjawia się Afrykańczyk i odtwarza kenijski rytuał witania przybyszów
z daleka. W 2004 roku zorganizowano w łódzkiej szkole przegląd etiud
studentów z Kenii i właśnie w jego trakcie nadeszła straszna
informacja o śmierci Sao Gamby, który został zamordowany w napadzie
pod Nairobi.
Bo Kenia nie jest bezpiecznym krajem. Nic nie grozi europejskim
turystom zamkniętym w zielonych oazach luksusowych hoteli, ale
włóczenie się po biednych dzielnicach, po zatłoczonych zaułkach i
zakamarkach starej Mombasy, z przewieszonym przez ramię aparatem
fotograficznym, jest wyrazem czystej głupoty. W takich miejscach
maczeta jest argumentem nie do odparcia. Ale bez takiej wyprawy nie
zobaczy się prawdziwej Afryki.
Na przedmieściach Mombasy, w dzielnicy Nyali, tuż obok zupełnie
„europejskiego” hipermarketu Nakumatt trafiamy na barak, którego
drzwi zdobi plakat z Harrisonem Fordem, zaś na ścianie ktoś
pieczołowicie wymalował Movies Centre. Podejmujemy z żoną ryzyko
sfotografowania tego przybytku X muzy, bo trzeba wiedzieć, że w
Kenii nie wolno uwieczniać obiektów użyteczności publicznej, a także
prezydenta i kenijskiej flagi.
W holu wita nas „szef” kina, który jest gotów
natychmiast zorganizować dla nas seans. Do wyboru dwa obrazy. Jeden
zatytułowany „Paa” opowiada historię trzynastoletniego chłopca z
Indii, który ma wrodzoną wadę genetyczną i wygląda jak starzec.
Scenarzystą i reżyserem tego filmy jest R. Balki, zaś w rolę Auro
wcielił się Amitabh Bachchan. To jedna z wielu propozycji Bollywodu
jakie można zobaczyć w każdym kinie afrykańskim. Drugi tytuł nie
pozostawiał złudzeń co do gatunku : „Zabójca + ninja” , a na
plakacie psychopata z dwoma nożami. Byliśmy raczej skłonni zobaczyć
tego Bollywooda, bo i cena była przystępna : 10 kenijskich szylingów
(sami policzcie ile to jest – 1 dolar to 72 szylingi), ale widok
sali kinowej, a dokładniej panująca tam temperatura i zapach
skutecznie nas zniechęciły. Było to miejsce raczej dla prof. Stefana
Niesiołowskiego, który do bólu mógłby rozkoszować się insektami,
które przyciągała poświata aparatu projekcyjnego. Mnie najbardziej
podobały się czarne żuki wielkości pięciu centymetrów - jak spadały
na głowę, to się czuło. Podejrzewam, że mogły rozpraszać w
rozkoszowaniu się filmem.
Ruszyliśmy do „Nakumattu”. Jakoś zabawnie wyglądała
ruchoma kukła świętego Mikołaja, która przypominała, że to grudzień,
choć temperatura utrzymywała się niezmiennie powyżej 30 stopni. Na
półkach marketu znaleźliśmy bez trudu takie filmy, które można
dostać pod każdą szerokością geograficzną, czy światową produkcję
Hollywoodu. Wszak to sklep dla bogatych czarnych i białych. Z
klimatyzacją i ochroną. Były tam też dwa filmy kenijskie. I to
fabularne! Trzeba jednak wiedzieć, że żaden z prezydentów Kenii,
którzy nastali po wielkim Jomo Kenyacie, nie przepadali za wolnością
twórczą, a kinematografia miała być propagandą ich rządów. I to po
angielsku, bo gdy w jednym z teatrów wystawiono sztukę w dialekcie
szczepu Kikujów, zaczęła cieszyć się takim powodzeniem, że
zaniepokojone władze natychmiast scenę zamknęły i podjęły decyzję,
że przedstawiciele czterdziestu dwóch kenijskch szczepów będą mogli
obcować ze sztuką wyłącznie w języku królowej Elżbiety. Zatem nie
skusiła nas do kupna nawet niewygórowana cena 500 szylingów.
Postanowiliśmy przeżyć ten kenijski film na żywo i ruszyliśmy na
safari.
Wojciech
Sobociński
mozaika.org.pl
|
|